Która z nas nie marzy o twarzy gładkiej jak pupa niemowlęcia i czystej jak górska woda? Pewnie nie jedna i nawet nie jeden z nas 😉 Z pewnością część z was widziało, bądź słyszało coś na temat Black Mask, magicznej maseczki, która wyciągnie każdego wągra i pozbędzie się każdego zaskórnika. Jak tylko dowiedziałam się, że coś takiego istnieje musiałam to sprawdzić na sobie. Przewertowałam internety i dowiedziałam się, że oryginalna maska to ta od firmy Pilaten, także postanowiłam zamówić tę własnie na allegro.

Niestety nie mam pewności, że moja to właśnie ta naorginalniejsza, ale patrząc na opakowanie i internetowe zdjęcia stwierdzam, że na 90% jest to oryginał. Do produktu zrobiłam dwa podejścia, żeby mieć pewność co do mojej opinii.

Maska przyszła do mnie ładnie zapakowana, zafoliowana i w eleganckim, czarnym kartoniku, co zresztą widać na pierwszym zdjęciu, tuż nad tymi wypocinkami. Sugerując się płaczem na wielu filmikach postanowiłam nie ryzykować i pierwsze podejście do maseczki zostawiłam na strefie T, nosie i brodzie. Maseczkę nakładałam pędzlem do pokładu. Jakoś nie lubię brudzić palców maseczkami. Nie mam wielkiego trądziku i czarnych wielkich wągrów, ale moją zmora są zaskórniki i pozapychane bezkolorowo pory.

Maseczka ma dziwną konsystencję, niby się ciągnie, ale jedna warstwa się rozchodzi, niby jest gęsta a spływa z twarzy. No nic to, nie poddałam się i pędzlem starałam się ładnie i równomiernie rozsmarować ją na wyżej wymienionych częściach twarzy. Ubabrana na czarno poszłam oddać się błogiemu lenistwu na te 25-30 minut. Drwal jak mnie zobaczył to wyraził się dość jednoznacznie: O kurwa! Także musiałam wyglądać nieziemsko.

W czasie relaksu czułam jak maska tu i ówdzie spływa, lekko ściąga i stara się zastygnąć na mojej twarzy. Niestety po 30 minutach jej się to nie udało, ale 40 zrobiło sprawę. Czekając na ból delikatnie odrywałam płaty maseczki od twarzy i muszę wam powiedzieć, że albo nie jestem tak delikatna jak mi się wydawało, albo no… nie wiem o co tyle zachodu z tym płaczem. Na zdjętym kawałku maseczki nie było żadnych wystających brudków, jak to na zdjęciach i youtube pokazywano. Efekt przypominał bardziej klasyczne oczyszczające maseczki peel-off, czyli małe dziurki w miejscach gdzie maseczka „pracowała” and usunięciem niedoskonałości. Skóra w miejscu, z którego zdjęłam Black Mask była lekko różowa, jednak oczyszczona, a pory ściągnięte. Mimo wszystko efekt nie był tak powalający jak oczekiwałam. Kilka dni potem miałam wrażenie, że oczyszczające działanie jeszcze się odzywa, bo wyskoczyło mi kilka małych i łatwych do usunięcia syfków, które po oczyszczeniu szybko znikały.

Drugiej próby podjęłam się po 2,5 tygodnia od poprzedniej. Nie zniechęcona przez ból tym razem nałożyłam maseczkę na całą twarz, co widać na zdjęciach poniżej. Kolejny raz maseczka lekko spływała – po nałożeniu kapnęła mi dwa razy na komputer :O Tym razem także musiałam ją trzymać dłużej, na policzkach zastygała około 45-50 minut co zdecydowanie jest zbyt długim czasem jak na moją niecierpliwą naturę. Na drugim zdjęciu widać miejsca, gdzie maska „pracowała” nad wyglądem twarzy.

Biorąc się za jej zdejmowanie czekałam na zdjęcie wraz z nią twarzy, w końcu tym razem nałożyłam ją na policzki, które mam z papieru. Na szczęście nie było tak źle. Włoski, które każdy z nas ma na twarzy zostały na swoim miejscu, lekko maźnięta brew także. Choć wiem, że ich u mnie nie widać to musicie uwierzyć na słowo. Lekki ból, naprawdę lekki, czułam własnie na tej najwrażliwszej części – policzkach. Ale tez nie było to nie do przejścia. Coś jak zrywanie plastra, tylko takiego z gorszym klejem.

Moja twarz po zdjęciu maseczki była lekko zaczerwieniona i odrobinę szczypiąca. Płyn micelarny poradził sobie z doczyszczeniem resztek maski bez problemu, poradził sobie także z zaczerwieniami. Twarz co może widać na zdjęciu, albo nie widać, jest oczyszczona, mięciutka i zmatowiona. Pory zmniejszone.

Maseczka, jak poprzednio, nie powyciągała nic z porów (ale zostawiła je oczyszczone i ściągnięte), tym razem także jej powierzchnia po zdjęciu była perforowana w miejscach gdzie prowadziła walkę z twarzopsujami. Twarz potraktowałam płynem micelarnym i serum nawilżająco regenerującym. Mimo wszystko uczucie lekkiego podrażnienia na policzkach wciąż mi towarzyszyło, ale nie było to aż tak przeszkadzające. Koloryt twarzy tez nie wskazywał na podrażnienie. Podejrzewam, że w ciągu dnia-dwóch znów pojawią się malusieńkie syfki do łatwego ich usunięcia (pianka do mycia twarzy i tonik), które będą efektem końcowym oczyszczania.

Moim skromnym zdaniem zabieg ten można spokojnie wykonywać raz na dwa tygodnie, jeśli wasza twarz nie jest skłonna do podrażnień i macie ochotę wydać około 30-40 złotych na czarną maź. Podobno wystarczy zmieszać węgiel z klejem i nałożyć na twarz by uzyskać taki efekt, ale zostawię te eksperymenty bardziej szalonym niż ja.

Sądzę, że opakowanie starczy mi jeszcze na raz lub dwa, więc można powiedzieć, że jeden zabieg kosztuje nas około 10 złotych, czyli możemy uznać, że opakowanie to 3 i pół użycia (pół za pierwsze, niepełne nałożenie na twarz)

Czy uważam, że produkt wart jest swojej ceny? Sądzę, że tak, choć szukałabym na naszych polskich półkach podobnego peel-off’a oczyszczającego i spodziewam się, że byłby tańszy.
Czy zdecyduję się na drugie opakowanie? Być może, w przypływie kolejnej sympatii do azjatyckich nowinek, nie będę jednak specjalnie biegać i szukać tego produktu. Chyba, że kolejne dwa użycia sprawią, że moja ocena podskoczy, na co mimo wszystko bym nie liczyła. Gdyby do zestawu dodawano jakaś maseczkę nawilżającą, bądź łagodzącą podrażnienia to chętniej sięgałabym po nią regularnie. Z pewnością sięgnę po nią, gdy dnia następnego będę miała jakieś wyjście, a moja twarz będzie potrzebowała ratunku.
Jaki efekt? Efekt taki, że twarz czysta, pory ściągnięte, zaskórniki miejscami całkiem zniknęły, miejscami się zmniejszyły. Twarz miła w dotyku, choć nie jest gładka idealnie, zmatowiona. Efekt jest widoczny.

Ocena: mimo wszystko daję jej 6/10. Spływa, zastyga sto lat, lekko podrażnia delikatną skórę, a szansa trafienia na podróbkę jest zbyt wysoka. Nie mam nawet pewności, że moja to oryginał – który podobno nie spływa, boli i wyciąga wszystko, włącznie z włoskami na twarzy. Moje mają się dobrze.