Niedawno stuknął mi pełny rok praktyki w zawodzie dietetyka. Brawo ja hurra juhu! Rok ten czasem stawiał ogromne wyzwania, czasem zaskakiwał, czasem był niezwykle satysfakcjonujący. Sporo przez ten czas się nauczyłam, ale nie o tym będzie dzisiejszy post. Zdarzało się, że rok ten był wyjątkowo frustrujący. Z moich obserwacji wynika, że relacja dietetyk-podopieczny jest bardzo trudna. Stąd pomysł na
SZANUJ DIETETYKA SWEGO, TOĆ MOGŁEŚ MIEĆ GORSZEGO
Temat ten krążył po mojej głowie dość długo, jednak nie umiałam do końca zebrać myśli i trochę głupio było mi wypowiadać się w imieniu szerszego grona. Postanowiłam zatem wysłuchać głosu ludu (Pozdrawiam Lożę Dietetyków!). Wpis ten dzięki temu jest zebraniem opinii wielu osób, a nie jednej dietetyczki. Do tego będącej na początku swojej drogi.
Artykuł miał być prosty miły, przyjemny w czytaniu i zająć czytelnika na dosłownie kilka minut. A wyszedł elaborat, który WORD chętnie wydrukowałby jako broszurę w ramach ratowania wycinanych lasów. Postanowiłam zatem podzielić go na 3 części.
Praca z podopiecznym to w wielu przypadkach sama przyjemność. Osobiście bardzo, ale to bardzo lubię jak pacjent się przede mną otwiera. Opowiada o swoich doświadczeniach, jest szczery i realny w tym co robi i mówi. Pacjent, który trzyma się jadłospisu, zaleceń, porady traktuje poważnie, a nie jak sugestie. Pacjent, który współpracuje, szanuje Twój czas i rozumie, że rola dietetyka to tak naprawdę 10% pracy, którą trzeba wykonać i stara się. Nie dla dietetyka i wyników, a dla siebie. By nawyki zostały na całe życie a nie tylko na okres dietoterapii.
Poniżej zebrałam listę rzeczy, dzięki którym dietetyk miewa myśli podważające jego powołanie i skłaniające go do wspomnień o pracy w korpo i bezmyślnym klepaniu godzinówek. Tego nie serwuj swojemu dietetykowi:
NIEPRZESTRZEGANIE DIETY I PRETENSJE O JEJ NIESKUTECZNOŚĆ
– Panie drogi co to to ma być! – zakończona wykrzyknikiem wiadomość od pacjentki. Wiadomość z samego rana nieczęsto kończy się dobrze. Wzdychasz, otwierasz wiadomość i czytasz dalej. – Jestem na diecie już tydzień (hehe)/dwa/trzy/miesiąc/dwa i nie chudnę!
– Pani Kowalska, Pani mi tak z ręką na sercu powie.. a trzyma się Pani diety? – smętnie spoglądasz w okno, chyba będzie padało, bo dozorczyni swoim donośnym głosem informuje sąsiada, że się zbiera.
– Oczywiście Dietetyku, że tak. No tak pół na pół, bo sąsiadka wpada z ciastem co drugi dzień.
Jak już wspomniałam wyżej, rola dietetyka to 10% drogi do pokonania do wymarzonej, szczupłej/zdrowej/umięśnionej sylwetki. Dietetyk zbiera wywiad, ogląda pacjenta, wysyła na badania, które potem analizuje, siedzi, kmini, duma, drapie się po głowie, bo już nie pamięta czemu siedzi i wylicza x z brokuła i układa dietę, tak by pacjentowi nie tylko służyła zdrowotnie, ale żeby smakowała tak, by nie musiał dojadać ciastem. Do tego dochodzi jeszcze rozmowa, motywacja, tłumaczenie, odpowiadanie nawet na najgłupsze pytania – bo podopieczny może być całkiem zielony w temacie i nasza rolą, poza prowadzeniem pacjenta, jest edukowanie go w żywieniowo. Dalej dietetyk nie przeskoczy. Nie przypilnuje nikogo, by jednak nie sięgał po czekoladkę/piwko/ciasteczko bo to tylko jedno (dzisiaj, w ciągu godziny, od ostatniego). Nie stanie w kuchni, nie pójdzie na zakupy i co najważniejsze nie będzie za podopiecznego pilnował jego zapędów i słabości.
Nierzadko zdarza się, że taka Kowalska ni cholery się nie przyzna, że zamiast na jednej diecie jest na dwóch. Wtedy taki dietetyk męczy się, gimnastykuje, żongluje składnikami jak klaun w cyrku a tu nic, dupa. Pacjent dalej jak wyglądał tak wygląda, a dietetyk powoli siwieje i łysieje załamuje się nad swoim dyplomem zastanawiając się, czy przypadkiem nie znalazł go w czitosach. No co zrobisz jak nic nie zrobisz?
MAM DIETETYKA, ALE WIEM LEPIEJ
– Dietetyk Dietetyk słuchaj! Fajny ten jadłospis zrobiłeś! Jestem bardzo zadowolona! – radość pacjenta miodem na serce. Ze łzami szczęścia i poczuciem docenienia zapytujesz, co tam pacjent.
– Bardzo się cieszę Stefa, powiedz mi zatem, jak się czujesz, jakie efekty? – Nie spodziewasz się, nic nie wiesz. Radość trwa.
– Ah czasem jestem głodna – włącza się mała lampka alarmowa. Kobieta ma porcje, którymi najadasz się TY, a przecież kochasz jeść i szewc bez butów…
– bo jem połowę tego co mi przepisałeś! Schudnę szybciej!
Twój ulubiony kubek roztrzaskuje się o posadzkę, zaraz za nim leci telefon. Ekran zmienia się pajęczynę, kawa szybko wypełnia pęknięcia. A Ty dalej stoisz patrząc się tępo przed siebie i znów nie wiesz. Może to jednak była promocja Big Milka?
Chyba nie ma nic bardziej przerażającego dla dietetyka, niż jego pacjent, który się głodzi. Ot tak. Bo tak postanowił. Bo WIE LEPIEJ. Na nic to, że dietetyk tłumaczył, przemiana materii to liczby, liczby nie mogą być w deficycie takiego kalibru. Moja ulubiona metafora niedojadania zapotrzebowania kalorycznego to auto. Wyobraźmy sobie, że człowiek to takie Audi, albo Mercedes. Może być też Smart, jak kto woli. I taki samochód ma silnik i tam (o ile dobrze pamiętam) jest olej. Olej to takie nasze pożywienie, 100% diety danego dnia. Jako, że człowiek to dużo bardziej zaawansowany samochód to on wymiany oleju wymaga codziennie. I nagle stwierdzamy, że przecież można nalać połowę objętości i tak będzie jechał i działał jak trzeba. Nie wiemy jednak, że za mało oleju powoduje tarcie i niszczy silnik. Do tego stopnia, że w końcu po prostu zdechnie i dalej nie pojedziemy. To samo stanie się w naszym organizmem. (pełny dramatyzm) Dostając za mało paliwa zacznie ograniczać funkcje – co moim zdaniem można już nazwać stanem chorobowym – do momentu, kiedy się po prostu załamie i nagle okaże się, że może i jesteśmy szczupli (choć w wielu wypadkach niedojadanie kończy się odwrotnym skutkiem), ale co nam z tego, jak mamy zniszczoną skórę i włosy, wyglądamy jak trup i notorycznie czujemy się chorzy, a jakakolwiek aktywność przyprawia nas o dreszcze. Dietetyk ustalając konkretną ilość kalorii ma jakiś cel. Skoro już pacjent skierował do niego swoje kroki powinien mu zaufać. Bo inaczej, po co się do niego zgłosił?
Warto jednak będąc pacjentem znać swoje PPM czyli Podstawową Przemianę Materii (w skrócie ilość kalorii dziennie, które nasz organizm zużywa na funkcje życiowe jeśli pacjent leży i robi zupełnie nic, nawet nie rusza palcem). Nietrudno trafić na pseudo-dietetyków, którzy nie mają bladego pojęcia o czym mówią i co robią. Bardzo często dieta redukcyjna u takiego delikwenta jest poniżej PPM. Jeden z wzorów (różnią się odrobinę kaloryką) to wzór Harissa- Benedicta:
- PPM (kobiety) = 655,1 + (9,563 x masa ciała [kg]) + (1,85 x wzrost [cm]) – (4,676 x [wiek])
- PPM (mężczyźni) = 66,5 + (13,75 x masa ciała [kg]) + (5,003 x wzrost [cm]) – (6,775 x [wiek])
Być może, gdyby każdy znał te wzory i miał minimalne pojęcie na temat odżywiania to uniknęlibyśmy kolejnego jakże radosnego WIEM LEPIEJ.
– Panie Dietetyku! Bo wie Pan co… – po tonie głosu wydobywającego się ze słuchawki zgadujesz, że coś jest na rzeczy. Bierzesz głęboki wdech i zachęcająco mhymasz.
– Pan mi tu dał za dużo kalorii! Ja bym wolała dietę 1000-1200 kcal! Kiedyś na takiej byłam i świetnie schudłam!
W tym momencie dietetyk znów musi uruchomić swoje pokłady pedagogiczne i kolejny raz wytłumaczyć pacjentowi dlaczego takie diety są szkodliwe, czemu je tyle a tyle, po co w ogóle to robi i dlaczego to on jako dietetyk, a nie podopieczny i reszta świata decyduje jaka kaloryka diety jest odpowiednia. I znów, czemu dieta poniżej PPM to zło, szatan i herbata z solą.
Alina uświadomiona, chyba zrozumiała. Okaże się przy następnym jadłospisie. Przychodzi kolejny pacjent na wizytę. Jak zwykle wymieniacie serdeczności, pacjent siada i w czasie rozmowy jak idzie dieta, jak się czuje pada:
– Wspaniale! Czasem tylko zmieniam posiłki sobie na coś na co mam ochotę, ale trzymam się w ustalonych kaloriach, więc wszystko jest w porządku!
Ostatnio zamiast jajecznicy na śniadanie mąż upiekł ciasto francuskie z nutellą. Zjadłam tylko jeden i pół, bo akurat tyle wyszło z kalkulatora… – przełykasz ślinę, liczysz do pięciu, gdy pacjentka wymienia jeszcze zamianę łososia cukinią i kuskusem na szarlotkę i moccę. Przy zamianie pieczystego z parowanymi warzywami i kaszą perłową na zestaw z maka uderza Cię myśl, że cziz to tylko 300 kalorii.
Dobrze skomponowany jadłospis to nie tylko kalorie. To także mikro i makroelementy, czyli białka, tłuszcze, węglowodany, stosunek kwasów omega, witamina C, magnez czy witamina słońca. To ogromnie ważny element jadłospisu, który ma wpływ na efekty pracy podopiecznego. Dietetykowi nie zależy na tym, żeby były mierne. Sukces podopiecznego to najlepsza reklama. Po co zniechęcać samego siebie i jednocześnie utrudniać pracę komuś komu się za nią płaci często niemałe pieniądze. A niestety w większości przypadków taka samowolka kończy się brakiem efektów, bądź pogorszeniem stanu pierwotnego. Cheat meal dobrze działa na sporą ilość osób, a na innych działa negatywnie. Skoro nasza dieta jest pod kontrolą dietetyka, pozwólmy mu pracować i ustalmy z nim tą przyjemność.
Ring ding ding, tiri ring. Telefon odrywa Cię od kolejnego webinaru, który nałogowo oglądasz 15ty raz, bo zawsze gdy go włączasz to pracujesz, a do cholery chcesz w końcu zrozumieć co autor miał na myśli. No cóż. Pauza i odbierasz.
– Haloooooo? Pani Kulko! Mam malutkie pytanko – te malutkie zwykle są niegroźne. Może jakaś zamiana cebuli na pora, czy jabłka na gruszkę. – Pani mi źle dietę rozpisała, ja nie mogę glutenu! – wertujesz w głowie listę pacjentów i szukasz celiaklii, nietolerancji, czy glutenofobii u pani Krychy. Ni mo. Chyba, że rozwinęło się to ostatnie.
– Pani Krystyno, ale Pani nie ma żadnych przeciwskazań do spożywania glutenu. Proszę na spokojnie zjeść ten makaron z sosem malinowym.
– Ale sąsiadka/Pani Domu/kosmici/guru dietetyczny/sen erotyczny powiedział, że to niezdrowe i nie wolno tego jeść, proszę mi natychmiast zmienić dietę!
A jednak. Glutenofobia.
Kolejny element, który można podciągnąć pod WIEM LEPIEJ pacjenta to narzucanie dietetykowi przebiegu terapii oraz zastosowanych w niej metod. Kolejny raz pada pytanie – po co pacjent przychodzi do dietetyka skoro sam dobrze wie, bo mu ktoś powiedział, jak powinna wyglądać jego dieta? Nie zdarza się nam przecież iść do lekarza i powiedzieć mu, że wiemy lepiej, że mamy stłuczenie, gdy wyraźnie kość wystająca z łydki i krew tryskająca dookoła świadczy o złamaniu, w dodatku otwartym. Nie powiemy też mechanikowi, że czarne kłęby z rury wydechowej to zasłona dymna, bo nasz pojazd to ninja. Nie sądzę też, by sprzedawca mięsa sprzedał wam nowe onuce – dobra tu już poleciałam. Tak jak nie podważamy zdania lekarza, mechanika, sędziego, matki i teściowej (na głos) tak nie wypada nawet podważać słowa dietetyka. Przypominam, że to studia związane z medycyną. W końcu chodzi o zdrowie i życie człowieka.
Większość nowinek dietetycznych, które docierają do Kowalskiego to moda. A jak wiemy moda nie ma nic wspólnego ze zdrowiem, za to ma bardzo dużo wspólnego z marketingiem oraz czyimś portfelem, zwykle wypchanym naszą niewiedzą czy podatnością na reklamę, w formie wartościowych papierków. Świetnym przykładem tego jest olej kokosowy, który rozebrał na czynniki pierwsze Damian Parol w artykule „Jak to się stało, że olej kokosowy już nie jest zdrowy?„. Zamiast ślepo podążać za modą warto poświęcić trochę czasu na zweryfikowanie informacji.
REZYGNACJA Z USŁUG W DNIU PŁATNOŚCI/WIZYTY/KONTROLI
Jak co tydzień w poniedziałek rano siadasz i wysyłasz maile z prośbą o feedback, pomiary, życzenia co do następnych tygodni, przypomnienie o badaniach, terminie konsultacji/wizyty oraz wpłacie za dany okres. Wracając do myśli o krótkiej pamięci podopiecznych mimo świetnego makro układanego z namaszczeniem postanawiasz przypomnieć też na messendzerze. I dostajesz wiadomość:
-Hej! Muszę zrezygnować z diety z takiego a takiego powodu!
Doświadczenie nauczyło Cię, że część pacjentów po prostu nie pamięta, że tak nie wypada. Że informuje się wcześniej niż w dniu płatności. Że Ty też lubisz zjeść. Część jednak potrafi wyskoczyć z brukselką w czekoladzie na początku tygodnia. Patrzysz w swój zeszycik opłat za ten tydzień i lekko za mocno dociskając długopis zamazujesz ratę za szkolenie, kolejny tom ulubionej serii książek, a opłatę za prąd dzielisz na pół. Uzbierasz za tydzień. Najwyżej zapłacisz mechanikowi flachą za wymianę oleju. I tak pewnie na to zamienia banknoty.
Nikt nie jest szczęśliwy, gdy w dniu wypłaty słyszy, że dostanie ją innego dnia, albo nie dostanie jej w ogóle. Dość nieprzyjemne uczucie, szczególnie gdy ma w pięknym nawyku planowanie wydatków w miesiącu, a nie należy się do Rockefellerów dietetyki. Nikt nie lubi jeśli nie płaci mu się za jego pracę. Początkujący dietetycy często popełniają błąd pracowania na zapas, tj. układania jadłospisów zanim dostaną za niego zapłatę. W takim wypadku, gdy pacjent informuje, że nie przyjdzie na wizytę, nie opłaci kolejnych tygodni dietetyk zostaje z wykonaną pracą, której nie może wykorzystać dla innego pacjenta bo układa diety indywidualne. I to pracą, którą wykonał za darmo. Z tego powodu wielu dietetyków siada do pracy dopiero, gdy dostanie zapłatę z góry.
Nie ma w tym nic złego, że chce się zrezygnować z usług danej osoby, czy firmy. Mamy do tego prawo. Jednak informowanie dietetyka w dniu płatności lub usługi o tym, że rezygnujemy, a co za tym idzie nie płacimy za następny okres to oznaka braku szacunku do pracy, którą wykonuje. Być może gdyby wiedział wcześniej, to na to miejsce mógłby przyjąć innego pacjenta. Toć nie wpadło nikomu do głowy nagle, po wiadomości, że nie będzie chciał kontynuować diety/współpracy. To, że dietetyka to dla większości w zawodzie pasja to jednak jest to praca. Żeby hobby karmiło firma musi zarabiać, a dietetyk musi jeść. Poinformowanie dietetyka na tydzień, bądź chociaż trzy dni przed dniem płatności lub wizyty mile widziane.
Od dłuższej chwili nasłuchujesz, czy aby nikt nie siedzi pod drzwiami gabinetu i może musisz ruszyć dupę i zaprosić go do środka. Niet. Na korytarzu nikogo nie ma. No nic. Patrzysz na zegarek na ręku, na ten na ścianie, komputerze i telefonie. No jak nic, Malinowski powinien być 5 minut temu. Może się spóźni. Mija kwadrans studencki, więc dzwonisz by dowiedzieć się, że:
-Psze Dietetyka ja dzisiej nie przyjdę hehe, bo wie Pan się nie wyrobiłem/wyjechałem/nie miałem siły/wpadli goście/Elvis wrócił/nie chciało mi się
A mogłeś od 30 minut być w drodze do domu. Zaraz będą korki…
Kolejny raz mogę tu użyć stwierdzenia, że firma musi zarabiać i jakoś nie przejmuję się tym, że brzmi to materialistycznie. Każdy z nas ceni swój czas zarówno w pracy jak i w życiu prywatnym. Wystarczy podnieść telefon i zadzwonić lub napisać z informacją, że się nie przyjdzie na wizytę. Na to miejsce może czekać inny człowiek, który potrzebuje pomocy. To miejsce to także zmarnowany czas dietetyka, który mógłby wykorzystać w każdy inny sposób niż siedzieć 60 minut w gabinecie i czekać na zbawienie. Fejsbuk i 9gag w tym momencie nie daje radości. Owszem, zdarzają się sytuacje wyjątkowe, życie płata figle i zawsze ma dla nas lepszy plan. Jednak w większości jest to po prostu lenistwo i brak szacunku do czyjejś pracy. Stąd punkt w regulaminie usług o opłacie 50% za następny okres w przedstawionej sytuacji.
Nieodbieranie i nieodpisywanie dietetykowi też jest niefajne. Serio.
Tym uroczym elementem kończymy część pierwszą Smutów Dietetyka. Zdaję sobie sprawę z tego, że ameryki nie odkryłam, że każdy zawód ma swoje plusy i minusy, jednak liczę na to, że chociaż jedna osoba przez chwilę zastanowi się nad swoją relacją z dietetykiem i da mu żyć. Bo dietetyk też człowiek.
Kolejna porcja już za tydzień. Póki co chętnie dowiem się co myśli na ten temat druga strona ekranu.
Stay tuned!
Dodaj komentarz