Aloha, Ohayou Gozaimasu, Siema, Witka, Elo ziom.

Nastał ten dzień, kiedy postanowiłam, że moja strona (bo w końcu można to nazwać stroną a nie wypełnionym po brzegi reklamami pseudoblogiem) poza kulinariami i odrobiną sportu i recenzji, dostanie także kopa z prywaty. Bo czemu nie? Mogę to lecę, lecę bo chcę.

Na wstępnie chyba powinnam się przedstawić, pewnie nawet wpis ten powinien znaleźć się w zakładce o mnie, aby każdy fitnesiak, krejzol, wariatuńcio czy inny okaz indywidualności w człowieczej rzeczywistości mógł na spokojnie zasiąść z popkornem i trochę pośmiechać z tego co wyjdzie spod moich palców w fazie ekscytacji i uniesienia (ohoohoh). Tego nie zrobię. Mam na myśli kopiuj wklej do „o mnie”. Tam tylko znajdziesz – a może właśnie stamtąd przychodzisz! – link do tutaj. Bo tak.

Aha, miałam się przedstawić.
Jestem Julka. Julka Kulka, Julka pączuś, czy jak kto woli Julka z marzeniami. No i tak. Wielka Fit Ciężarówka. FITLOADER to właśnie ja.
Jakie marzenia noszę na karku? To za chwilę, teraz może trochę o mnie. (matko bosko częstochowsko, czy to spowiedź?)

Jestem grubo po 20, ale jeszcze nie 30. Można powiedzieć, że siedzę między 26 a 28, co z jednej strony trochę mnie drażni a z drugiej bawi. Szczególnie wtedy, gdy ktoś pyta mnie o wiek i nie chce mi uwierzyć, że jestem taka stara.
Poza starością nad którą ubolewam i nie ubolewam, jestem studentką dietetyki, pasjonatką sportu (czego nie widać na moim brzuchu :D). Mam za sobą także (prawie) roczny kurs instruktorski w kierunki Instruktor Fitness. Taka ze mnie krejzolka, a co. Ale o tym dalej.

Do moich przypadłości można zaliczyć nadpobudliwość, lekką infantylność i kompletny chaos. Szczególnie to ostatnie. Jestem człowiekiem siniakiem, zgubamenem i dokładnie tym co możesz wyobrazić sobie pod hasłem Crazy Cat Lady. Tak tak tak, mam 3 sierściuchy i gdy tylko nie doprowadzają mnie do szewskiej pasji to są dla mnie skarbem największym i futrzastą miłością.

Bardzo lubię gotować, choć nie jestem w tym ekspertem – jedna piąta mojego gotowania znajduje się tutaj, a i tak bardzo często nie umiem określić, czy to serio jest tak smaczne/zajebista/znośne – czy to jednak moja podświadomość ma dość kolejnej porażki kulinarnej i wmawia mi, że da się to zjeść. Tak tak, lubię gotować, a żeby przeciwnościom stało sie za dość to NIENAWIDZĘ zmywać, o czym dobrze wie mój ukochany Drwal, który swoją umiejętnością sprzątania, zmywania i ogarniania mnie i mojego wiecznego „gdzie  to kurwa jest” przewyższa Perfekcyjną Panią Domu, Merry Poppins i Sherlocka Holmesa.

Ja za to zdecydowanie perfekcyjna nie jestem. Jestem cholernie nerwowa, nadpobudliwa (nie pisałam tego już?), chaotyczna (hm?),  świat mnie przeraża a na dodatek jestem klasycznym przykładem człowieka, który ma problem z kompulsywnym obżeraniem. I nie, nie. Nie mam na myśli batonika i 2 ciasteczek. Mam namyśli zeżarcie tylu słodyczy i słonych przekąsek ile Ty zjesz w tydzień. Albo dwa. Albo pięć. Ja je zjem na raz. Oczywiście, nie jest tak, że się z tym pogodziłam i kij w oko wszystkiemu. Walczę z tym, choć walka ta wydaje się walką z wiatrakiem. Do moich sukcesów mogę zaliczyć to, że teraz już znam mechanizmy, którymi kieruje się moja podświadomość chcąc mnie nagrodzić, uspokoić, zrelaksować, dać poczucie bezpieczeństwa, etc. Niestety wiedzieć to nie wszystko. Najważniejszy etap to ten, kiedy stoję bezradnie w pokoju i walczę z natrętnymi myślami „zjedz ciasteczko, zjedz kawałek sera, zjedz ten boczek, nic się nie stanie jak zjesz łyżkę miodu, przecież to tylko łyżeczka masła orzechowego, no weź rodzynki są zdrowe, jak zjesz dużą paczkę to nikt nie zauważy”. Jak widzisz, nie wrzucam w siebie tylko batonów i chipsów.

Dużo się złoszczę, strasznie się czepiam i jestem marudą 😀 Ale mimo wszystko staram się być optymistką i wierzyć w to, że nawet gdy się potkne i wywinę orła to wstanę, otrzepię się i pójdę dalej. Uśmiechanie się też trenuję.

Moje pierwsze spotkanie ze zdrowym odżywianiem było przymusową znajomością. Któregoś dnia moja trzustka i wątroba postanowiły zaoponować i wyraziły to ogromnym bólem odbierającym mi oddech i możliwosc poruszania się. Po kilku godzinach w karetce, szpitalu i setce badań okazało się, że mam POZT i słuszczenie wątroby. Lekarz dobitnie zasugerowal mi, że jak nie zacznę o siebie dbać to po prostu umrę. No cóż, do miłych nie należał, ale dał mi do myślenia. Trafiłam do szpitala ważąc 84 kg. Może nie jest to bardzo bardzo dużo, ale dla moich organów okazało się zgubne. Wtedy wlasnie zaczełam interesowac się jedzeniem i jego wpływem na zdrowie, ale nie sądziłam, że kiedykolwiek może mi się to w życiu przydać, poza zapobieganiem awanturom w moim brzuchu. Oczywiście, jak można się domyślić, wydarzenie to zmieniło moje życie, ale nie na tyle, żebym umiała przestać żreć. Od tego momentu jadłam zdrowo + niezdrowo. Badania zawsze były  normie, a nawet ponad w stronę zdrowia (raz na miesiąc, dwa kontroluję wyniki). Dzięki zdrowemu odżywianiu mogłam pozwolić sobie na piwo, czy pizzę bez ryzyka, że mnie to wykończy.
Nauczyłam się wtedy także zwracać uwagę na produkty, które mi szkodzą. Nie sądziłam, że 6 lat później zdecyduję się na studia dietetyczne. W zasadzie półtorej roku temu też nie wiedziałam.

Jeśli chodzi o moją aktywność fizyczną to sprawa wyglądała z deka inaczej. Jak większość ludzi, zaczęłam swoją przygodę ze sportem już w podstawówce. SKSy, zawody dwa ognie, siatkówka, piłka ręczna. Poza szkołą latałam za piłką, jeździłam na rolkach, uwielbiałam się ruszać. W gimnazjum miałam nieprzyjemną sytuację, straciłam więzadło w kolanie dzięki debilowi (bo inaczej tego nie nazwę), który popchnął mnie, gdy poskakiwałam i niestety będąc w powietrzu nie bardzo mogłam sytuację opanować i jebs, poszło się gwizdać. Dzięki tej przyjemności całe liceum spędziłam na zwolnieniu i nabieraniu kilogramów. Operacja w wieku 18 lat też niewiele dała, bo półtorej miesiąca po niej przewróciłąm się wyrywając śruby trzymające przeszczep a ten poważnie nadrywając. Mimo to próbowałam swoich sił w breakdance, co skończyło się porażką Brak sił, nadwaga i nie działające kolano to nie jest dobry pomysł do tego rodzaju tańca. W tym czasie też dowiedziałąm się też, że mam tężyczkę, która skutecznie walczyła z moimi mięśniami odbierając mi władzę nad nimi.

Kolejnym krokiem, który podjęłam było skakanie przed telewizorem z Shaunem T i jego Insanity oraz kilka filmików w YT, które robiłam na zmianę. Aktywności tej na poważnie podjęłam się w 2013 roku, gdy wyjechałam na 3 miesiące do Kanady i postanowiłam, że oddychając nowym światem i jego pozytywną energią zmienię coś  w swoim życiu. Wtedy też przekonałam się, że to jest to co chcę robić już zawsze. Na początku ćwiczyłam totalnie nieudolnie i strasznie mnie to denerwowało, więc przysiadłam na dupie i poczytałam jak wykonywać ćwiczenia, jaka postawa jest ważna i od czego w ogóle zacząć swoją przygodę. Dzięki temu nabrałam wręcz chorobliwego przeświadczenia, że TECHNIKA > ILOŚĆ. Jeśli jestem leszczem w jakimś ćwiczeniu to nie forsuję się jak debil, tylko do skutku poprawiam swoją technikę na tyle ile bez lustra i ze świadomością ciała i mięśni człowiek jest w stanie sam sobie być trenerem.

Brzmi jak bajka, nie? Ale tak nie było. Po powrocie z Kanady stopniowo traciłam motywację, mimo mojej ciężkiej walki z własnym umysłem depresja i żal przejęły nade mną władzę, lecz udawało mi się zrywami wracać do ćwiczeń i chociaż trochę ruszać dupą, żeby nie stać się workiem tłuszczu i kości napowrót. Zapisałam się na pole dance, mając nadzieję, że moje kolano to wytrzyma. Niestety po 3 miesiącach i moje portfelowe zasoby i możliwości mojego kolana skończyły się i znów porzuciłam zajebisty sport (polecam pole każdemu) i ćwiczyłam tak trochę lepiej i trochę gorzej, aż się wkurwiłam totalnie na siebie i zdecydowałam, że idę na kurs Instruktora Fitness, żeby sę zmobilizować i w końcu dość do celu, który powoli rodził się w mojej bani.

Ale i tu nie ma happy endu. Po zaliczeniu wszystkich zajęć teoretycznych na wysokie oceny w pierwszym terminie (dumna byłam z siebie jak paw) w marcu, dokładnie na 2 miesiące przed egzaminami praktycznymi spadłam z 3 stopniowej drabinki w pracy zerwałam tym razem dwa więzadła i anihilowałam łąkotkę, co załamało mnie na tyle, że leżąc na podłodze ze sztywną nogą w ortezie, nie mogąc nawet wstać do kibla bez bólu, ryczałam jak dziecko przeklinając swoje życie przez kilka dni. To cholerne kolano zniweczyło moje plany, które zakładały, że pójdę na AWF i w tym czasie popracuję trochę z ludzmi w zakresie aktywności fizycznej. W tym samym czasie nastąpiła poważna zmiana w moim życiu osobistym, która na początku wydawała mi się końcem świata, a teraz jest w mojej opinii najlepszą rzeczą jaka mogła mi się przytrafić.

Od dawna obserwowałam CrossFit i jarałam się jak chomik brokułem tym, że sport ten ma tak naprawdę nieograniczone możliwości. Każdy trening, który oglądałam był inny, każdy z nich sprawiał, że miałam ochotę złapać za własną sztangę i zmachać się do bólu, żeby zapomnieć o całym świecie. Może jestem trochę masochistką, ale wizja zmęczenia i płonących mięśni była dla mnie czymś ogromnie podniecającym. Może dlatego, że jestem nadpobudliwa, a takie przypadki jak ja potrzebują adrenaliny jak ryba wody.

Wracając do meritum. Chodziłam o kulach, w tej cholernej ortezie wyprostnej i jakieś 2-3 tygodnie później lekarz zezwolił mi na ortezę zginaną, zastrzegając, że mam ostrożnie zwiększać kąt zgięcia. Robiłam to ostrożnie. Tylko, że 2 razy szybciej niż zalecał. No ale co, u know, ADHD. W tym samym czasie pod moim domem otworzył się CrossFitowy box, r99, który zaoferował pierwsze zajęcia za free. Jeszcze zanim zerwałam wiezadła zapowiedziałam sama sobie, że jak tylko otworzy się coś pod domem (kto powiedział, że ADHD nie może być leniwe ;P) to idę choćby skały srały. No i masz, otworzyli, a ja steammachine (orteza wydawała takie śmieszne dźwięki). No nic, poszłam i grzecznie zapytałam, czy z tym cholerstwem mogę pomachać trochę żelastwem, oczywiście będąc przygotowaną na solidne – weź spierdalaj, oszalałaś? Cud cudem, fakt faktem – usłyszałam: jasne, a dasz radę?

Że co? Że ja nie dam? Że jak? 😀

Wskoczyłam w łachy, doręciłam śrubki w nodze i poszłam się pocić. Nie zapomnę chyba nigdy, jak trener zapytał się mnie, czy podnoszę ciężary, bo moje przysiady są bardzo dobre. W domu aż się popłakałam z dumy. Kurwa mać, zepsuta noga, ćwiczenia na opierdalaczu a tu proszę, moja technika nie odbiega od osób sprawnych! Nawet teraz jak o tym piszę, to łezki mi się kręcą i ciepło się robi w serduchu.

Ćwiczyłam, chodziłam, podniecenie rosło z każdym funtem więcej, każdym centymetrem przysiadu niżej, z każdym centymetrem bliżej drążka w podciąganiu i siłą rąk w staniu na nich. Prawdopodobnie własnie dlatego, że CF dał mi wiarę w siebie, wsiadałam na rower i pojechałam zapisać się na studia wybierając kierunek Dietetyka. W końcu dobry trener to taki trener, który nie tylko powie Ci co masz ćwiczyć, ale co jeść żeby mieć efekty. Potem wpadłam na kolejny pomysł. Skoro dietetyka i trenerowanie to z pewnością przyda mi się fizjoterpia. Dlatego po licencjacie z odżywiania zamierzam wybrać się na licencjat z fizjo. Źeby nie iść z pustą głową już teraz staram się zdobywać wiedzę na ten temat. Niestety moja przygoda z r99 skończyła się po kilku miesiącach, znów z powodów portfelowych, ale obcene wydarzenia otworzyły mi drogę do tego pięknego miejsca. Także sztangi drżyjcie, fitloader nadciąga.

Jako, że świat lubi mi utrudniać życie to do kolekcji moich chorób dołączyła astma nieleczona przez prawie całe życie i sporo alergii – także robiących co im się podoba. Teraz już wiem, że mój ogień w płucach przy próbach biegania, przy ciężkim treningu i nieudolnym cardio to nie oznaka dobrego treningu, a robienie sobie krzywdy. Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, człowiek uczy się przez całe życie, a dzięki przeszkodom bardziej docenia swoje osiągnięcia.

Moje marzenia? Zdobyć wykształcenie, doświadczenie i móc pomagać innym, takim jak ja – z problemami z odżywianiem, z problemami z akceptacją siebie, a także wszytskim, którzy będą chcieli zacząć swoją przygodę z aktywnością i zdrowym odżywianiem. W przyszłości widzę siebie we własnym miejscu, gdzie będę mogła spełniać to marzenie. Póki co dużo pracy przede mną i jak to mówią – zła się nie uleknę. Jak się wypierdolę to zrobię to co zwykle. Wstanę, otrzepię się i pójdę dalej. Bo co, mam w miejscu stać? 😀

Chciałabym także udowodnić wszytskim, którzy uważają, że sport nie jest dla nich, bo choroby, bo kontuzje, bo słaba silna wola, ŻE SIĘ DA.
No bo co, ja taka popieprzona i popsuta (wiem, wiem, że jest milion osób w gorszym stanie niż ja, które są lepszą motywacją) mogę, mimo ciągłych upadków i walki sama ze sobą, to oni nie dadzą rady? Dadzą, tylko muszą w to uwierzyć.

Słyszysz?
MOŻESZ.