Walczysz z nadwagą, walczysz z kilogramami, walczysz z dietą, walczysz z aktywnością, walczysz o siebie, o lepsze jutro, walczysz o sylwetkę… Walczysz bez ustanku. Aż w końcu jesteś zmęczona/y walką i masz dość. Rzucasz miecz w pizdu, kładziesz się na tarczy i czekasz, aż Cię poniosą, albo poniesie – np. fala objadania. Bo ileż można walczyć?

Zmiana nawyków to proces wymagający Twojego czasu, zaangażowania, podejmowania świadomych wyborów i kierowania się w codziennym działaniu tym, co sam/a ze sobą ustalisz. I to w pewnością nie przychodzi większości z nas łatwo, szczególnie wtedy, gdy pochodzimy do tego jak do walki. Czy to ze sobą, czy z okolicznościami lub otoczeniem. Czy można coś z tym zrobić? No jasne, że tak…

Po pierwsze

Zastanów się, dlaczego jest to dla Ciebie walka. Co się kryje pod tym stwierdzeniem, które może i brzmi odważnie, ale na dłuższą metę nie nadaje się do określenia swojego podejścia życiowego mającego trwać przez lata i pomóc nam w utrzymaniu zdrowia i psychicznego i fizycznego. No bo co, przeżywasz życie walcząc z każdym dniem, czy raczej przeżywasz swoje życie doświadczając różnych rzeczy? Którą z tych opcji chcesz widzieć w swojej wieloletniej przyszłości?

Jasne, rozumiem, że zmiana nawyków czy to żywieniowych, czy to aktywności fizycznej, to jednak wyzwanie, które wymaga wysiłku, reorganizacji i sprostania jego wymaganiom, ale nie znaczy to, że już zawsze będzie to dla Ciebie pole bitwy. Docelowo dążysz przecież do tego, by stało się elementem Twojego życia, a nie tylko etapem przejściowym między kolejnymi epizodami mienia wywalone w samopoczucie i zdrowie najważniejszej osoby w Twoim życiu – siebie.

Ale walka? Walka oznacza w większości przypadków bronienie siebie przed jakimiś czynnikami, zagrożeniami, sytuacjami niechcianymi, na które nie masz wpływu. Obronę przed atakiem. Obronę swojej postawy, swojego bezpieczeństwa, swoich przekonań, swojego terytorium funkcjonowania.

Po drugie

Zastanów się, jakie uczucia wywołuje w Tobie samo to stwierdzenie – „walczę”. Czy powoduje to, że musisz podejmować działania, musisz zmienić podejście, musisz stawiać sobie jakieś wymagania? A czy któreś z tych powodów pokrywają się tak naprawdę z tym, czego dla siebie chcesz, czy może to „walczę” jest równoznaczne z tym, że „musisz”? Ale tak naprawdę w głębi serca nie czujesz, że to jest to czego potrzebujesz, co chcesz robić i na czym Ci zależy? Czego tak naprawdę chcesz dla siebie, a nie czego wymagają od Ciebie okoliczności, społeczeństwo, autorytety czy mądrości ludowe?

Po trzecie

Zastanów się, czym jest dla Ciebie ta „walka”? Czy jest to coś, co sprawia, że samo bycie w zmianie, nauka nowych sposobów reakcji na stres, komponowania posiłków, spędzania czasu na zdobywaniu wiedzy, planowania swoich działań i analizowania ich efektów daje Ci przyjemność, czy niesie frutrację? Czy stan, w którym się znajdujesz korzystnie wpływa na Twój nastrój, na Twoje chęci do działania?

Jeśli działania, które podejmujesz sprawiają Ci dyskomfort, jeśli wewnętrznie nie czujesz, że są „Twoje”, że są dla Ciebie dobre i że świadomie podejmujesz się zmian, kolejnych kroków, analizy dotychczasowych poczynań i wprowadzania w nie ewentualnych korekt, to jedyne co osiągniesz to przemęczenie, niechęć, efekt jojo czy nawrót nawyków, których chcesz się pozbyć. Wrócą nierzadko ze zdwojoną siłą. Znasz taki stan jak „spuszczenie ze smyczy” albo „wynagradzanie sobie dotychczasowych poświęceń” i nagły, nieopanowany romans z lodówką? Ja znam aż za dobrze.

Co, jeśli nie walka?

A jak Ci powiem, że można inaczej? Że nie musisz walczyć, tylko możesz czerpać przyjemność z tego co robisz? Że nie musisz się katować dietą, ciągle zmuszać do aktywności? Że nie musisz każdego dnia podnosić mentalnego miecza i wychodzić z tarczą na fitsmoka?

Rób co chcesz robić

Poprawa zdrowia, redukcja masy lub jej nabranie jest świetnym celem, ale powiedz mi – co zrobisz, gdy już go osiągniesz? Skończysz „walkę” i wrócisz do swoich wcześniejszych przyzwyczajeń, czy będziesz walczyć ze sobą całe życie, by utrzymać uzyskany stan?

Zmiana nawyków mająca prowadząca do zdrowego osiągnięcia Twojego celu powinna być zgodna z Twoim przekonaniem, powinna pasować do Ciebie, Twoich możliwości, Twojego życia. Powinna być tym, co chcesz robić, a nie tylko tym, co „musisz” zrobić, żeby do czegoś dotrzeć. Jeśli droga do Twojej wymarzonej sylwetki, czy wyników badań wskazujących, że w najbliższym czasie nie grozi Ci poważna choroba, będzie dla Ciebie pełna wyrzeczeń, wymagań, zakazów i nakazów to nie ma najmniejszych szans, że będziesz się jej trzymać z poczuciem, że robisz coś dla siebie, a nie tylko po to, by dotrzeć do punktu z napisem „meta” i paść z wycieńczenia, zamiast odczuwać satysfakcję i przyjemność.

„Ale każda zmiana to walka…”

Jeśli masz takie poczucie, to może warto usiąść, wziąć herbatkę i zastanowić się – skoro odbieram to jako zagrożenie, bo przecież walczę, by utrzymać się na drodze do swoich celów, to czy ja serio tego chcę? Nie ma nic złego w tym, że odpowiesz sobie – nie, kurwa, nie chcę zmieniać moich nawyków, nie chcę ćwiczyć, nie chcę uczyć się komponować posiłków, nie chcę zmieniać swojego podejścia do życia. A czemu nie ma w tym nic złego? Bo to do cholery Twoje życie, Twoje wybory i nikt nie ma prawa oceniać tego, co robisz i jak to robisz. Nikt poza Tobą.

Możesz też dojść do wniosku, że no cholera chcesz. Chcesz zmienić sytuację, w jakiej się znajdujesz, ale już po prostu nie masz siły, bo nic tylko walczysz i walczysz i co tylko opuścisz gardę, to zaraz wszystkie Twoje wysiłki zostają zniweczone, efekty dotychczasowej walki opuszczają Twoje okolice jak powietrze wypuszczony balonik z wymownym ptfptpfptpfptpfpt…

A potem piękne jojo…

Znasz to? Wcale mnie to nie dziwi, większość z nas zna, ja też bujnęłam się srogo na tej huśtawce zanim wzięłam się za dietetykę.

Czy wiesz czemu dopada nas jojo? Zwykle z dwóch powodów. Pierwszym jest zbyt szybka redukcja, drugim brak stabilizacji masy ciała w trakcie i po redukcji. A najczęściej występują te dwa czynniki na raz.

Ewolucyjnie nasz organizm nastawiony jest na gromadzenie zapasów. Odkładanie tkanki tłuszczowej na później, w razie czego, gdyby pojawił się głód, przyszły srogie czasy i trzeba byłoby działać na tym, co udało się zgromadzić. Dzieje się tak dlatego, bo ewolucja „nie założyła”, że dojdziemy do tak powszechnego dostępu do jedzenia, że klikniemy w telefon i przyjedzie cieplutka pizza, burger lub uroczy pan z zakupami. Ewolucja wykształciła nasz metabolizm z myślą, że każdy utracony kilogram, ze względu na deficyt jedzenia (my to nazywamy redukcją, on odbiera jako głód na świecie) trzeba odbudować jak najszybciej, a najlepiej z zapasem i to całkiem sporym, coby następny okres głodu nie wychudził nas tak szybko, albo tak bardzo.

Gdy decydujemy się na drastyczne cięcia energii w diecie i następuje bardzo szybka redukcja, to sugeruje to naszemu ciału, że tego dostępnego dla niego pożywienia jest niezwykle mało. Ty wiesz, że wcale tak ni jest i Twoim celem jest zrzucenie oponki utrudniającej skłon, ale Twój organizm tego nie wie. Nie patrzy oczami, patrzy bodźcami, które dostarczasz mu z zewnątrz, takimi jak jakość i skład pożywienia, czy ilość i intensywność aktywności fizycznej.

Redukcja ma także swój koszt fizyczno-emocjonalny. Nawet najlepiej rozpisana dieta, najmniej uciążliwa, zgodna z preferencjami i potrzebami danej osoby to powoduje ona stres – taki wewnętrzny, komórkowy oraz taki wewnętrzny, emocjonalny. Im mniejszy ten stres, tym lepiej dla założonych celów. Im większy deficyt, więcej ograniczeń, więcej „wolno nie wolno” tym większe napięcie. A to napięcie, to poczucie pana mózga, że jest głodniejszy niż zwykle, bo ma mniejsze zasoby dostępne na już, powoduje, że on się denerwuje, bo bardzo, ale to bardzo tego nie lubi. Ten różowo-szary jegomość woli lekki nadmiar, choć badania sugerują, że ciało (poza nim) czuje się całkiem nieźle, gdy tych kalorii ma ciut mniej niż ciut więcej. Inne z kolei, że lekka nadwaga jest korzystna… Ale pan mózg jednak nie szacuje na podstawie masy ciała, on szacuje na podstawie swoich mocy przerobowych i potrzeb. I z tego powodu właśnie wykorzysta pierwszą nadarzającą się okazję Twojej „nieuwagi” i albo podsunie Ci opcję „nagrody” – możesz sobie pozwolić! Tak dobrze Ci idzie, czas na nagrodę, czas na dodatkowe ciastko i dwa kawałki pizzy z browarkiem; lub opcję „załamania/stresu” – nie idzie Ci tak dobrze, jak na początku/Twój szef to fiut!/no przecież nie będziesz pokazywać innym na imprezie, że się ograniczasz. Oczywiście, decyzja o zjedzeniu czegoś ponad plan lub czegoś innego zamiast zaplanowanego to nic złego, pamiętasz zasadę 80/20? Ale jeśli to nie jest Twój świadomy wybór ze świadomością wpływu na organizm, tylko podpucha zirytowanego mózgu (szczegolnie gdy przeginasz z deficytem) to jest to podszept mający na celu odzyskanie przez niego tego, co stracił.

Na każdy utracony kilogram mózg wysyła sygnał, że musi zjeść około 100 kcal więcej dziennie ponad całkowite zapotrzebowanie, a nie deficyt trzymany do tej pory, więc np. przy diecie 1300, gdy całkowite zapotrzebowanie to 2200-2300, przy schudnięciu 10 kg w miesiąc będzie „zmuszał/motywował” człowieka do zjedzenia 3200-3300 codziennie, tak długo, aż człowiek świadomie nie przeciwstawi się hormonom i zachciankom (a wiesz ze to jak walka z wiatrakiem). Problem w tym, że mózg nie zatrzyma się na 10 kg, co to to nie! On skupi się raczej na odbudowaniu zapasów w postaci tłuszczu jak najszybciej i jak najdłużej będzie mógł, odbudowanie mięśni i narządów zostawi sobie na okres, gdy już „nie będzie musiał” gromadzić. Aż znów się nie otrząśniesz i stwierdzisz, że coś się zadziało i niekoniecznie kumasz czaczę kiedy i jak.

I co tera?

No tera, to trzeba wziąć kolejnego łyka herbaty i zastanowić się, jakie masz możliwości, jakie drogi prowadzą do Twojego celu i czy aby na pewno żadna z nich nie jest tą, którą będzie Ci się szło przyjemniej. Może dłużej, niż „walcząc” ze sobą, ze swoim mózgiem, z ograniczeniami, z nakazami, z zakazami. Ale na pewno przyjemniej i z mniejszym obciążeniem emocjonalnym.

Wypisz swoje możliwości. Wypisz za i przeciw każdej z nich. Zastanów się, czy masz na te rzeczy miejsce w życiu, czy masz tyle czasu, ile realnie zajmą w Twojej, i tak na pewno napiętej, codzienności. Czy nie wybierasz za dużo rzeczy do zmienienia na raz? Czy w ogóle te rzeczy, które „powinny” być zrobione chcesz robić? Zastanów się, co z tego chcesz wprowadzić do swojego życia na stałe. Czego tak naprawdę potrzebujesz. Tylko wtedy gdy będziesz robić to co chcesz, a nie to, co musisz – Twoja droga przestanie być walką i nie będzie tylko dążeniem do celu, ale także celem samym w sobie.

Kończąc tym filozoficznym stwierdzeniem, życzę Ci powodzenia w poszukiwaniu tego, czego tak naprawdę Ci potrzeba, by być w zgodzie ze sobą.